niedziela, 26 lipca 2020




Rozdział 8. Delirium

Piskliwy, chłodny śmiech rozbrzmiewał w jej głowie, obijając się o ściany umysłu i zmrażając do samego szpiku kości.

Było zimno. Było tak strasznie zimno, że miała wrażenie, że całe jej ciało zmieniło się w bezwładną bryłę lodu. Nie czuła już bólu. Nie odczuwała już nic, oprócz bezdennej pustki, która ją otaczała. Mogła określić dokładny moment, w którym delikatny całun owinął się wokół niej niczym druga skóra.

Stała się lekka niczym piórko. Czuła, jak wzlatuje, a jej ciało nie waży kompletnie nic. Ogarnęło ją uczucie niezmiernego spokoju. Otworzyła zmęczone oczy, dostrzegając przed sobą najpiękniejsze, świetliste kolory, jakie widziała w życiu. Mieszały się ze sobą, tworząc istną feerię barw.

Gdzieś z oddali dobiegł ją śmiech dziecka. Był beztroski i wolny, jak ona kiedyś.

Westchnęła. Łzy szczęścia i ulgi napłynęły jej do oczu, kiedy zdała sobie sprawę, że może w końcu doświadczy spokoju, którego tak bardzo pragnęła.

Cudowna muzyka dobiegła jej uszu, kojąc zmysły i duszę.

Nie odczuwała złości na to, co ją spotkało. Nie była w stanie, kiedy wszystko wokół było tak piękne…

Nagle wszystko ucichło i nastała nieprzenikniona czerń, a ona poczuła jak spada z zawrotną prędkością.

Rozległ się długi, straszny, przeszywający krzyk, a ją zalała fala obrazów i wspomnień.

Poniszczona umywalka, na której miejscu stopniowo pojawiała się wielka, ziejąca dziura.

Brudny, ciemny, niekończący się tunel, zapach wilgoci i rozkładu.

Ból i pieczenie w palcach od dłoni, gdy ostatkiem swoich sił zapierała się, raniąc paznokcie do krwi.

Chlupot wody w jej butach, kiedy przemierzała kamienną ścieżkę wśród posągowych węży.

Czarnowłosy chłopak wychodzący z jej dziennika, jego szeroki, chłodny uśmiech.

Ogromny, prastary wąż pełznący w jej kierunku, Tom wykrzykujący w euforii, jej głowa uderzająca o posadzkę…

Gdzieś w oddali znów rozległ się krzyk. Jakby… ptaka?

Wirowała w wietrznej spirali, nie potrafiąc zapanować nad swoim ciałem. Kręciła się niczym na karuzeli, a krzyki były coraz głośniejsze… Pojawił się Harry i też krzyczał, wskazując na nią oskarżycielsko kłem bazyliszka, a z jego dłoni skapywała szkarłatna krew… Chciała mu powiedzieć, że nie mogła nic na to poradzić, że to Tom, ale on wciąż krzyczał i krzyczał, patrząc na nią z nienawiścią…

Krzyki stały się nie do zniesienia, wręcz brzęczały jej w uszach, zupełnie jakby wychodziły z niej samej…

– Ginny! GINNY!

Otworzyła gwałtownie oczy i od razu zamknęła je z powrotem, bo oślepiło ją białe światło. Syknęła z bólu, a własny głos brzmiał dziwnie w jej ustach. Gardło paliło żywym ogniem. Poczuła jak jej język jest zaledwie bezwładnym kawałkiem mięsa.

– Na Merlina, myślałam, że już cię nie dobudzę i postawisz na nogi pół zamku.

To był głos pani Pomfrey, łagodny i zaniepokojony.

– Dałam ci już jedną dawkę eliksiru na spanie, ale widocznie przyszedł czas na kolejną.

Ginny z wielkim trudem uchyliła powieki. Gdy jej zmęczone oczy przystosowały się do nagłej jasności, rozejrzała się niepewnie po otoczeniu. Oprócz niej w pomieszczeniu nie było nikogo. Odetchnęła z ulgą.

Pani Pomfrey bez słowa podała jej szklankę wody, którą wypiła gorliwie, omal się nie zachłystując.

– Dzisiaj rano podano wszystkim spetryfikowanym mandragory – powiedziała kobieta, zaspokajając jej ciekawość. – Wszyscy błyskawicznie wrócili do zdrowia.

Poczuła palące poczucie winy. Nie wyobrażała sobie, jak teraz stanie naprzeciw wszystkim tym uczniom, którym pośrednio wyrządziła krzywdę.

– No już, dziewczyno – upomniała ją pani Pomfrey, mierząc ją badawczym spojrzeniem. – Będziesz miała jeszcze dużo czasu, aby o tym pomyśleć. Wypij to, a nie będzie to tak okropne.

Podała jej mały flakonik, a ona wzięła go bez słowa.

– M–moi… rodzice… – wychrypiała, zaciskając palce na buteleczce.

– Byli tutaj prawie cały czas. Wyszli całkiem nie dawno porozmawiać z profesorem Dumbledorem.

Sama nie wiedziała, czy ma się czuć tym faktem zaniepokojona. Dumbledore co prawda wyjaśnił jej, że pod żadnym pozorem nie zostanie wydalona ze szkoły. Nie była jednak pewna, czy czuła się wystarczająco… godna, by dalej tutaj przebywać.

Nim zdołała bardziej zagłębić się w ponurych rozmyślaniach, dopadły ją kolejne pokłady zmęczenia. Ostatkiem sił przechyliła mały flakonik i wypiła jego zawartość. Momentalnie poczuła jak morzy ją sen.

 

*

 

Usłyszał odgłos kroków i w ostatnim momencie schował się za pobliski filar. Była już późna noc, więc nie spodziewał się tutaj tłumów, jednak w przeciągu kilkunastu minut minęła go kolejna para prefektów. Być może częste patrole w przeciągu tego strasznego roku weszły im już tak w krew, że robili to z przyzwyczajenia, mimo że niebezpieczeństwo już minęło. A może – Blaise wzdrygnął się na samą myśl – nauczyciele wciąż nie spuszczali oka z Ginny Weasley, która cały czas przebywała w Skrzydle Szpitalnym.

Od jej spektakularnego zniknięcia zdołał zobaczyć ją tylko raz. W momencie, gdy wychodziła z gabinetu dyrektora, otoczona przez rodziców. Była śmiertelnie blada, a na jej policzkach widniały ślady zaschniętych łez. Wpatrywała się tępo przed siebie i nie zauważyła go, pomimo że stał zaledwie kilka metrów od niej.

Nie pojawiła się na uczcie, na której Dumbledore ogłosił, że za wszystkim ponownie stał Czarny Pan, a Hogwart został uratowany przez nie kogo innego, jak Harry’ego Pottera i jego przyjaciół. Oczywiście tym samym Gryfoni wygrali Puchar Domów drugi rok z rzędu.

Wszyscy wiedzieli, że to właśnie Ginny porwano, ale każdy miał ją za kolejną ofiarę. Nikt nie zastanawiał się, dlaczego akurat padło na czystokrwistą czarownicę. Blaise jednak miał swoje podejrzenia. Sądził, że była wspólnikiem dziedzica, chociaż możliwe, że nie z własnej woli.

Współpraca, która omal nie zakończyła się jej życiem.

Gdy wszelkie odgłosy ucichły, podszedł na palcach pod same drzwi Skrzydła Szpitalnego. Jak najciszej je otworzył, po czym wślizgnął się do środka.

Pomieszczenie było pogrążone w ciemności i ciszy. Od razu zlokalizował jedyne, zajęte łóżko. Krzesło obok było puste. Dzisiaj podczas śniadania widział, jak rodzice Weasleyów żegnają się z nimi i opuszczają Hogwart. Przez przyjściem tutaj musiał być pewien, że nie zastanie towarzystwa.

Stanął w pewnej odległości od śpiącej dziewczyny i przyjrzał się jej twarzy. Była pogrążona w śnie, choć kąciki jej ust drgały lekko. Policzki jej się zapadły, a pod oczami widniały wielkie, fioletowe cienie. Przez chwilę zastanowił się, co czuje. Gdyby tam, w komnacie tajemnic, gdziekolwiek to było… spotkał ją taki los, jaki obiecał jej dziedzic… wszystko wróciłoby do normy. Nikt nie znałby jego sekretu. Nie musiałby pilnować jej każdego kroku, nie żyłby w wiecznym strachu i niepewności.

Lecz wtedy Ginny byłaby martwa.

Blaise był przyzwyczajony do śmierci. W swoim krótkim życiu doświadczył już jej dużo. Ludzie przychodzili i odchodzili, a on nie odczuwał znacznego żalu. Uodpornił się na te odczucia. Nie miał wyjścia, kiedy jego matka wybierała sobie nadmiernie umierających mężów. 

Przygryzł wargę. Ginny nie zasługiwała na taki los. Nie sądził, że ktokolwiek zasługiwał, ale ona w szczególności – była tylko niewinną dziewczynką. Pomimo korzyści, jakie mógłby mieć z takiej sytuacji, czuł, że to po prostu złe.  

Tym bardziej, że teraz była jedyną znaną mu osobą, która, jak się domyślał, miała styczność z potężnym przedmiotem czarnomagicznym. I zamierzał ten fakt wykorzystać.

Ginny poruszyła się nagle, a on zamarł. Wbił w nią pełne napięcia spojrzenie. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, do tego stopnia, że pomyślał, że mu się przewidziało, aż w pewnym momencie…

– NIEEEE! To nie ja!

Włosy mu stanęły dęba, a serce omal nie wyskoczyło z piersi. Dziewczynka zaczęła rzucać się po pościeli, a jej twarz wykrzywiła się w spazmach bólu i cierpienia. Blaise szybko dopadł do drzwi, doskonale zdając sobie sprawę, że jeżeli będzie stać o chwilę za długo, zostanie przyłapany.

Kiedy wracał do pokoju wspólnego, w jego uszach wciąż brzęczały przeraźliwe krzyki Ginny Weasley.

 

*

 

Krew tryskała niczym z fontanny, prosto na jej twarz. Próbowała zasłaniać się rękami, jednak bezskutecznie. Za wszelką cenę starała się nie przełykać metalicznej cieczy, ale brakowało jeszcze chwili, by się po prostu nią zadławiła. W oddali dało się słyszeć zimny, piskliwy śmiech.

– Jak smakuje ci krew twoich ofiar, Ginny?

Ginny chciała krzyknąć, jednak wydała z siebie tylko słaby bulgot. Oczy piekły ją od łez.

– To również twoje ofiary, Ginny!

Upadła na kolana, krztusząc się i usilnie próbując złapać powietrze. Kłykcie pobielały ją od zapierania się dłońmi o marmurową posadzkę.

– T-to… nie… ja… Oni żyją… – zdołała wykrztusić, plując i charcząc, kiedy kolejna fala krwi zalała jej usta.

– Czyż nie twoje słowa uwalniały przerażającą bestię?

– NIE! TO NIE JA! – wyrzuciła z siebie, czując jak jej gardło pali żywym ogniem. Zaraz potem zalała ją fala krwi i bólu, a jej ciało wygięło się pod nienaturalnym kątem. Jej krzyki mieszały się z przeraźliwym, bezwzględnym chichotem, który przenikał każdy zakamarek jej umysłu…

Otworzyła gwałtownie oczy, dysząc ciężko. Patrzyła wprost w rozszerzone oczy szkolnej pielęgniarki. Po raz kolejny.

W Skrzydle Szpitalnym leżała już trzy dni. Pomimo eliksirów uspokajających, nasennych i Merlin wie jakich jeszcze, jej koszmary nie ustąpiły. Owszem, zmniejszyły się, jednak wciąż nie przesypiała nawet większości nocy. Pani Pomfrey twierdziła, że to całkiem normalne, o ile jej sytuację w ogóle można było tak nazwać.

Któregoś dnia, nie pamiętała już którego, bo wszystkie zlewały się w jedno – odwiedził ją profesor Dumbledore. Rozmowę z nim wciąż pamiętała nieco jak przez mgłę, gdyż była wymęczona przez koszmary i ostatnie zdarzenia. Dyrektor wyjaśnił jej, że uległa opętaniu przez Sam–Wiesz–Kogo, który użył do tego dziennika, w którym umieścił swoje szesnastoletnie wspomnienie, kiedy jeszcze uczęszczał do Hogwartu. Zadała mu wtedy pytanie:

– Czy on odszedł? Na dobre?

Profesor Dumbledore przyjrzał jej się znad okularów połówek.

– Czy na dobre, nie mogę ci tego obiecać. Jednak ta część, która była w dzienniku już nie wróci, Ginny.

– Dlaczego zatem… wciąż mi się śni? – zapytała nieśmiało, czując jak jej serce bije nieznośnie szybko.

Dumbledore przysiadł na jej łóżku, a ona poczuła jak jej policzki robią się czerwone.

– Kiedy przeżywamy tak tragiczne zdarzenia, często zostawiają one ślad, o tu – dotknął jej skroni ze smutnym uśmiechem. – Tom Riddle dość długo siedział w twoim biednym, młodym umyśle, dlatego też zapewne trochę czasu zajmie ci poukładanie sobie wszystkiego na nowo. Nie martw się jednak, pani Pomfrey oraz ja poinstruowaliśmy już twoich rodziców, czego można się spodziewać. I wiedz, że zawsze możesz zgłosić się do nas.

– A czego można się spodziewać? – spytała, przestraszona. Czy znów może stracić kontrolę nad swoim umysłem?

– Niczego, co by mogło skrzywdzić cię fizycznie, lub zmusić do zrobienia czegoś innym, spokojnie – odparł, jakby czytając jej myśli. – Chodzi bardziej o przykre wspomnienia, z którymi czasem ciężko będzie sobie poradzić.

Ginny milczała. Przez chwilę zastanawiała się głęboko, po czym wypaliła:

– A czy pan nie mógłby ich zabrać?

– Słucham?

Dumbledore przyglądał się jej z uniesionymi brwiami. Ginny zapłonęła rumieńcem.

– No… wspomnień. Nie mógłby pan zabrać mi wspomnień z… nim? I tak nie pamiętam większości roku – dodała szybko.

– Nie mogę tego niestety zrobić, drogie dziecko – odparł. – Manipulowanie wspomnieniami jest czynem okrutnym, nawet jeżeli robimy to w przypadku chronienia drugiej osoby. Być może teraz wydaje ci się, że lepiej byłoby ci bez nich, jednak wszystkie zdarzenia, nawet te złe, kształtują twoją osobowość, tym kim jesteś.

– Ale ja nie wiem, kim już jestem – wyjąkała.

– Jesteś silna, Ginny – powiedział jej Dumbledore. – Przeżyłaś manipulacje najpotężniejszego czarnoksiężnika naszych czasów i jestem pewien, że to sprawi, że będziesz niesamowicie silną czarownicą.

Ginny czuła się skołowana. Mówił to w sposób, jakby miała być z tego dumna. Jakby opętanie przez Toma miało sprawić, że stanie się jakąś nadludzką czarownicą. Tymczasem nigdy nie czuła się słabsza.

Długo rozmyślała nad znaczeniem słów Dumbledore’a. Ewentualnie doszła do wniosku, że to zupełnie na nic. Jeśli ktoś życzył sobie poprawy osobowości kosztem tego, co było dane jej przeżyć, była gotowa się z nim zamienić. Jedyną zmianą, jaką dostrzegła, było uczucie bezsilności i wściekłości.

Gdy w końcu wyszła ze Skrzydła Szpitalnego, za oknem uczniowie pławili się w promieniach słońca, wolni od nauki i egzaminów. Skorzystała z tego, spacerując po opustoszałych korytarzach zamku. Nie była gotowa zmierzyć się ze spojrzeniami innych uczniów, zapewne szepczących między sobą plotki na jej temat.

– Tutaj jesteś! – odwróciła się i ujrzała pędzącego w jej kierunku Percy’ego. – Nie wiedziałem, że dzisiaj wychodzisz.

Uśmiechnęła się słabo na jego widok.

– Pani Pomfrey w końcu uznała, że mogę zostać pozostawiona sama sobie – odparła. – Koszmary już mi tak nie dokuczają – wyjaśniła, widząc jego zmartwione spojrzenie.

Jej bracia odwiedzali ją codziennie, jednak nie znali całej prawdy o jej koszmarach. Mówiła, że występują sporadycznie, nie mogąc znieść ich spojrzeń pełnych współczucia i winy. Najgorszy z nich był Percy, który nie mógł wybaczyć sobie, że jej nie ochronił. Ginny sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Z jednej strony wiedziała, że była opętana przez przebiegłego czarnoksiężnika, z drugiej… to byli jej bracia, którzy znali ją od dziecka. Od dziecka. Rodzicom mogła wybaczyć, bo byli daleko, daleko stąd, jednak jej bracia… Wolała na razie o tym nie myśleć, bo za każdym razem odczuwała bolesny skurcz w żołądku.

– A jak tam Penelopa? – zapytała nagle, przypominając sobie scenę, jakiej była świadkiem dobry czas temu. Wtedy co prawda, miała większe zmartwienia na głowie, jako że Tom przejmował kontrolę nad jej ciałem, teraz mogła jednak dłużej się nad tym zastanowić. – To twoja dziewczyna, prawda?

Percy zarumienił się.

– Tak. Jest świetna. Pisaliśmy do siebie całe lato, rozumiesz. To do niej właśnie tak wysyłałem listy…

– Cieszę się – odparła krótko, nie mogąc powstrzymać myśli, że może jeżeli Percy nie byłby tak zajęty swoją dziewczyną, to…

Nie, nie mogła tak myśleć. To nie była jego wina.

Wyrzuciła ze świstem powietrze i odwróciła się w kierunku okna. Percy podążył jej śladem i po chwili oboje wpatrywali się w zalane słońcem błonia, z których dobiegały beztroskie śmiechy.

– Nie wiem, czy sobie kiedykolwiek to wybaczę, wiesz – szepnął po chwili Percy, a ona drgnęła. – Zawiodłem cię, a powinienem cię ochronić. Jako starszy brat.

Ginny przełknęła ślinę.

– Percy to… – zaczęła. „Nie mam tylko jednego brata”, przemknęło jej przez myśl. – Wiesz, że nie możesz się za to winić. Sam–Wiesz–Kto jest sprytniejszy od nas. On… kierował moim zachowaniem. Z oddali mogłam wydawać się pewnie normalna ­– powiedziała.

Przygryzła wargę. Tyle, że nie była normalna. Była przeciwieństwem normalności. I może nikt z jej bliskiego otoczenia niczego nie zauważył… Istniała jedna osoba, która mogła coś podejrzewać.

I właśnie dostrzegła jej majaczącą w oddali sylwetkę, siedzącą pod dużym, rozłożystym drzewem. Tym samym, pod którym już raz się spotkali.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

OBSERWATORZY