Rozdział
9. Widma przeszłości
Kap.
Kap. Kap.
Zewsząd
echem odbijał się odgłos kropel spadających na kamienną posadzkę. Wśród
ciężkiej ciszy brzmiały jak uderzenia dzwonu. Wokół panowało przeraźliwe zimno,
przeszywające do szpiku kości. Ginny spoglądała w ciemną otchłań, próbując
wyodrębnić jakiekolwiek kształty. Szła niepewnie, a jej znoszone adidasy
szurały po mokrej podłodze. Wyciągała ręce przed siebie, starając się nie
przewrócić. Zdawało jej się, że idzie po omacku godzinami, a każdy krok dzieli
ją od spadku w głęboką otchłań. Nie miała pojęcia ile czasu minęło, gdy w końcu
tuż przed sobą ujrzała pulsujące światło. Z czasem jak podchodziła coraz
bliżej, odgłos bębniących kropel stawał się coraz wyraźniejszy. Musiała mocno
wysilić wzrok, by dostrzec jakiś kształt, który znajdował się za strugą
światła. Czując jak dygocze z zimna a jej serce bije z prędkością, jakby miało
wyskoczyć jej zaraz z piersi, zrobiła parę niepewnych kroków.
Po
krótkiej chwili wydała z siebie zduszony okrzyk i zasłoniła gwałtownie usta
dłońmi. Tuż przed nią wisiało przyczepione do kamiennego sufitu jej własne
ciało, a na posadzce pod nim tworzyła się wielka, czarna kałuża.
Kałuża
krwi.
Kap, kap, kap.
Jej
kończyny zwisały bezwładnie, a z końców długich, martwych palców, skapywała
krwista posoka.
Nagle
rozległ się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach śmiech. Odbijał się echem od
kamiennych ścian, napawając grozą.
Ginny… Moja słodka Ginny… Chodź do
mnie…
Ginny
otworzyła gwałtownie oczy i obudziła się z krzykiem. Była cała spocona i
rozgrzana, a jej serce biło w zawrotnym tempie. Wyskoczyła czym prędzej z łóżka
i udała się szybko do łazienki, w obawie, że jej rodzice wpadną zaniepokojeni
do jej pokoju, raz po raz pytając, czy wszystko z nią w porządku.
Odkąd wróciła
do Nory koszmary zdarzały się jej naprawdę sporadycznie. Kiedy jednak już
występowały, były sto razy gorsze od poprzednich. Zupełnie, jakby Tom znalazł
nowy sposób, by ją dręczyć. Pomimo tego, że zniknął bezpowrotnie, wypalił w jej
umyśle trwały ślad, nie dając o sobie zapomnieć. Przez to wciąż miała wrażenie,
jakby nigdy jej nie opuścił. Gdy w jej głowie panowała cisza, najbardziej
obawiała się, że w najmniej spodziewanym momencie przerwie ją cichy, zabójczy
głos. Śmiejący się z niej, że uwierzyła w to, że odszedł.
Próbując
opanować drżenie nóg i bardzo starając się nie zwymiotować, usiadła na
podłodze. Oparła głowę o złączone kolana i zrobiła kilka głębokich,
uspokajających wdechów.
Tak jak
podejrzewała, po chwili usłyszała ciche pukanie do drzwi łazienki.
– Ginny?
– usłyszała zmartwiony głos, niewątpliwie należący do mamy. – Wszystko w
porządku, kochanie?
Ginny
westchnęła i wzięła głęboki oddech.
– Tak,
mamo – odparła, siląc się na normalny ton. – To samo, co zawsze. Naprawdę… dam
sobie radę. Teraz przynajmniej wiem, że to tylko zostaje w snach.
– Och,
Ginny…
Wcale
nie myślała o tym, jak opętana, czy nie, własnoręcznie ubijała koguty, mazała
farbą po ścianie i napuszczała ogromnego jadowitego węża na uczniów Hogwartu.
Jęknęła
głucho.
– Ginny,
otwórz.
Dziewczynka
uchyliła drzwi a Molly Weasley wgramoliła się do małej łazienki, kucając przy
córce i patrząc jej żarliwie w oczy.
–
Kochanie, to nie twoja wina i nie powinnaś się tym zadręczać – oznajmiła stanowczo.
– Jeżeli chcesz kogoś winić, wiń nas. Miałaś ten dziennik od wakacji,
powinniśmy coś zauważyć. Tak mi przykro, że ci się to przytrafiło. N–nigdy nie
chciałam, żebyś miała takie traumatyczne przeżycia i to w tak młodym wieku…
Kobieta
objęła ją ramieniem i pocałowała w czoło, łkając cicho. Ginny też poczuła jak
znowu zbiera jej się na płacz.
– J–ja
po prostu żałuję, że nie powiedziałam o tym nikomu wcześniej…
Molly
spojrzała na nią smutno.
– Też
żałuję, kochanie. Ale sama wiesz, że Sam–Wiesz–Kto jest podstępny i potężny. A
ty jesteś taka młoda…
Ginny
pociągnęła nosem.
– Ale Harry
go pokonał…
– Tak,
ten wspaniały chłopiec… Jestem mu winna po wsze czasy. Już myślałam, że… –
urwała, kręcąc głową. – Tak bardzo się o ciebie bałam. Przyrzeknij mi, że każdy
przedmiot, który będzie według ciebie podejrzany, skonsultujesz ze mną i z
ojcem. Nie ufaj nikomu i niczemu oprócz naszej rodziny. Nie wiem, co bym
zrobiła, gdybyś…
Głos
Molly zamarł jej w gardle. Ucałowała ją w policzek i objęła jeszcze mocniej.
Ginny przełknęła ślinę. Nie wyobrażała sobie zaufać nikomu ani niczemu po tym,
co ją spotkało. Najbardziej jednak przerażało ją, że nie ufała już nawet sobie.
– No
już, wracaj do łóżka – ponagliła ją mama, pomagając jej wstać. – Chcesz spać z
nami? – dodała z niepokojem, dokładnie lustrując jej twarz.
Ginny
zaprzeczyła ruchem głowy, zdobywając się na słaby uśmiech. Pozwoliła jeszcze
raz dać się przytulić i weszła do swojego pokoju.
Kiedy
kroki matki ucichły, odczekała jeszcze dla pewności pięć minut, chwyciła bluzę
i buty, po czym wyszła na korytarz. Na palcach zeszła po schodach, omijając bez
trudu miejsca, w których skrzypiały. Z największą ostrożnością otworzyła drzwi,
wstrzymując oddech, gdy rozległ się cichy jęk zawiasów. Jej serce biło
niemiłosiernie, gdy wpatrywała się w szczyt schodów, nasłuchując, czy ktoś się
obudził. Ciszę jednak przerywało tylko tykanie zegara.
Buty
ubrała na ganku, po czym ruszyła przez mokrą od rosy trawę prosto do szopy
znajdującej się za domem. Wzięła z niej jednego z poniszczonych Zmiataczy i odbiegła
kawałek, spoglądając w stronę domu. Gdy zdecydowała, że znajduje się w
odpowiednio dużej odległości, wsiadła na miotłę i odepchnęła się mocno nogami
od ziemi.
W
momencie, gdy poczuła wiatr na swojej twarzy, jej ciało wypełniło niesamowite
uczucie lekkości. Poczuła się prawdziwie wolna, a myśli zaprzątające jej umysł
ulatniały się z każdą mijającą sekundą. Przymknęła na chwilę oczy rozkoszując
się tym uczuciem. Zacisnęła mocniej ręce na drążku i wydała z siebie głośne
westchnienie. Tutaj, w górze, mogła w końcu prawdziwie odetchnąć i być sobą.
Wiedziała,
że gdzieś w podświadomości, za tamą, którą zbudowała, znajdują się obrazy i
wspomnienia, tylko czekające, by ją zranić.
Jednak
tutaj, wysoko w górze, gdzie wiatr rozwiewał jej włosy i mknęła wolna, niczym
ptak, nie miały one prawa bytu.
Gdy
zakradała się z powrotem do kuchni, ktoś właśnie schodził na dół. Szybko zdjęła
ubłocone buty i wcisnęła je w kąt, po czym podbiegła do fotela, udając, że
siedzi tam od dłuższego czasu. Obróciła się w kierunku przybysza.
– Kto,
na Merlinaaaa… Ginnyyy..? – wymamrotał Ron, pomiędzy ziewnięciami. Przetarł
zaspane oczy i spojrzał na nią z zaskoczeniem. – Co ty tutaj robisz o tej
porze?
– A co ty tutaj robisz? – zapytała nieco
opryskliwie.
Ron
poczerwieniał na twarzy i zacisnął usta w wąską linię.
–
Zszedłem po szklankę wody – odparł z wyrzutem. Przyjrzał jej się dokładniej i
najwyraźniej to, co zobaczył spowodowało, że jego twarz przybrała łagodniejszy
wyraz. – Nie możesz spać?
Ginny
nie chciała jego litości. Miała dość tego, że rodzina traktuje ją jakby była z
porcelany. A tym bardziej on. Poczuła, jak wzbiera w niej złość i poczucie
żalu.
– Teraz,
jak zobaczyłam twoją durną twarz, na pewno nie zasnę.
Podszedł
do niej, rozeźlony.
– O co
ci chodzi?
– O nic.
–
Właśnie widzę. Chciałem dobrze.
Ginny
zacisnęła palce na nasadzie nosa.
–
Oczywiście, że chciałeś. Jak zwykle nie wyszło.
Spojrzała
na niego i zobaczyła w jego oczach ból. Mimowolnie poczuła ukłucie w sercu.
Wiedziała, że była niesprawiedliwa. Nie mogła jednak nic na to poradzić. Ron
był jej najlepszym przyjacielem, zanim pojechał do Hogwartu. Do pewnego momentu
mówili sobie wszystko. Uległo to diametralnej zmianie, kiedy poznał swoich
nowych przyjaciół. Wtedy stała się dla niego tylko młodszą, nudną siostrą.
Westchnęła
ciężko.
– Miałam
koszmar, dobra? – powiedziała, machając lekceważąco ręką. – Nie chciałam iść z
powrotem spać.
Ron
usiadł naprzeciwko niej, nerwowo wykręcając palce.
– Często
ci się śni?
–
Czasami.
–
Mówiłaś mamie?
– Mama
wie.
– Jeśli
chcesz o tym pogadać, wiesz… O Sam–Wiesz–Kim…
– Nie
chcę – przerwała mu nieco za szybko, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
Samo wspominanie tych niekończących się koszmarów nic jej nie da. Tym, czego
potrzebowała, była normalność.
–
Pojutrze o tej porze już pewnie będziemy w Egipcie, co? – zagaił po chwili,
uśmiechając się marzycielsko. Ucisk w klatce Ginny poluzował się. – Ale jestem
podekscytowany, a ty?
Jakimś
dziwnym zrządzeniem losu, na początku lata tacie udało się wygrać w loterii
dużą sumę pieniędzy. Rodzice postanowili przeznaczyć ją na wakacje w Egipcie,
gdzie przy okazji mieli odwiedzić Billa.
–
Słyszałam, że w piramidach można zamykać ludzi. Jak myślisz, Fred i George
skorzystają z okazji i zamkną Percy’ego?
Ron
wyszczerzył zęby, a Ginny przygryzła wargę.
– Czy ja
słyszałem coś o zamykaniu Percy’ego?
Odwrócili
się szybko, dostrzegając zaspanych bliźniaków idących niespiesznie w ich
stronę. Wyglądali, jakby nie spali całą noc.
– O
cokolwiek chodzi, jestem za – powiedział George, posyłając im łobuzerski
uśmiech. – Marzę o tym od chwili, kiedy nauczył się mówić.
– Musimy
obmyślić plan – stwierdził Fred, rozsiadając się koło Rona. – We czterech mamy
szansę, żeby ułożyć coś wspaniałego, co zapamięta na całe życie.
Ginny
uniosła ręce do góry w geście kapitulacji.
– Myślę,
że gdyby dostał taki cios od swojej ukochanej siostry, mógłby już nigdy nie być
taki sam.
– Masz
na myśli „jedynej siostry”? – wtrącił Ron, unosząc brwi.
Ginny
zgromiła go wzrokiem.
– To nie
zmienia faktu, że ulubionej!
–
Przestań, przecież wiadomo, że nas lubi najbardziej – powiedział George,
machając lekceważąco ręką. – Kiedy tylko nas widzi, czerwienieje z
podekscytowania.
Naraz wybuchli
śmiechem, zakrywając usta rękami.
Wciąż
ledwie powstrzymując śmiech, Ginny przyjrzała się braciom.
Może i
nigdy nie będzie już jak dawniej, lecz to
wydawało jej się wykonalne. Drobne żarciki z jej braćmi, rozmowy o niczym, po
prostu bycie z nimi.
Sprawiało
to, że nie czuła się tak samotna.
Wiedziała
jednak, że nigdy nie porozmawia z nimi o nim.
Nie sądziła, by istniał ktokolwiek na świecie, przed kim otworzyłaby się w taki
sposób.
Ktokolwiek,
komu by prawdziwie zaufała.
*
Życie
Blaise’a Zabiniego składało się głównie z rzeczy ulotnych. Ulotne były jego
chwile dzieciństwa, przeplatane tajemniczymi śmierciami kolejnych mężów jego
matki, ulotne było jego pochodzenie, które okazało się być wielkim kłamstwem. W
danej chwili nie miał już ani ojczyma, ani tym bardziej czystej krwi, która
była wyznacznikiem pozycji w kręgach arystokracji. Był wyrzutkiem, który musi
unosić głowę wysoko, udając, że przynależy i absolutnie nic się w tej kwestii
nie zmieniło. Tak przez całe życie uczyła go matka, i bynajmniej nie przestała,
a nawet zaostrzyła swe nauki.
– Nie możesz okazać słabości, Blaise.
– Jesteś mi to winien, synu.
– Myślisz, że nie mogłabym mieć
drugiego, czystokrwistego dziecka, a ciebie porzucić? Nie spraw, żebym
pożałowała tej decyzji i zachowuj się, jakby to było w twojej krwi.
Słowa
matki brzęczały mu w uszach, doprowadzając do zawrotów głowy. Najgorsze było
to, że dopóki mu nie powiedziała o jego prawdziwym pochodzeniu, był czystokrwistym arystokratą. Bo też
takim się urodził, a przynajmniej myślał,
że nim jest. Przygotowywany do tej roli całe życie, nawet nie wiedział, jak ma
zachowywać się inaczej. Jednakże nagła rewelacja jego matki zbiła go z tropu,
powodując u niego bunt i przerażenie. Już sam nie wiedział, kim był. Nie miał
pewności, czego chce i co powinien zrobić.
Poprawił
zapięcie swojej szaty i otulił się szczelniej płaszczem. W dzień pogrzebu Vita
Pereza deszcz padał niemiłosiernie i było wyjątkowo zimno jak na letni dzień.
Niektórzy by powiedzieli, że to niebo opłakuje tragedię mężczyzny, jednak
Blaise wiedział, że to bzdura. Jeśli istniała jakaś wyższa siła nad nimi, na
pewno nie obchodziło jej życie jakiegoś mężczyzny, który nie miał wystarczająco
rozumu, by nie spodziewać się, że tak to się skończy. Wspomniawszy ostatni bankiet z powodu urodzin
Vita, Blaise doszedł do wniosku, że zaskakująco mało ludzi pojawiło się, by się
z nim pożegnać. Widocznie pogrzeby nie były już tak ekscytujące, co bankiety z
suto zastawionymi stołami i mocno zakrapiane alkoholem.
Blaise w
sumie nie zagłębiał się w to, co stało się z Vitem. Jedyne co wiedział, to to,
że pewnego razu jego syn znalazł go martwego w swoim łóżku. Nie wiadomo, co
było przyczyną jego śmierci. Jego ciało zbadane był kilkakrotnie i na pewno nie
zabiło go śmiercionośne zaklęcie, żadnej trucizny również nie wykryto. Wszystko
wskazywało na śmierć naturalną, o ile człowiek w wieku pięćdziesięciu pięciu
lat może takową umrzeć.
Z
rozmyślań wyrwał go głośny szloch, który należał do Dario, syna umarłego
mężczyzny. Chłopak wyglądał na zdewastowanego, a jego twarz opuchła od płaczu.
Blaise przyglądał się mu z chłodną obojętnością. Wiedział, że powinien
wykrzesać z siebie jakieś współczucie, ale w danej chwili nie potrafił. Był zły
na to, że kolejny raz mężczyzna dał się omamić jego matce i przez to kolejna
rodzina została rozbita. Nie potrafił współczuć głupcom.
Wzdrygnął
się, kiedy jego matka podeszła do Dario i objęła go ramieniem, a on wtulił się
w nią, wstrząsany kolejnymi spazmami płaczu. Blaise aż westchnął nad naiwnością
nastolatka, który za niecały rok miał stać się już dorosłym mężczyzną. Znając
Amandę Zabini, nie planowała zostawić mu grosza przy duszy, po raz kolejny
zbierając swe krwawe żniwo.
Teraz,
gdy z horyzontu zniknął jego ojczym, a wraz z nim nastał czas na żałobę, Blaise
liczył, że do końca wakacji nie stanie się nic zaskakującego i będzie mógł w
spokoju przeczekać ten czas, unikając towarzystwa matki. Po części mu się to
udawało, ponieważ kobieta musiała pozałatwiać kwestie majątkowe, co zazwyczaj
zajmowało jej dość dużo czasu, ponieważ nie dopuszczała możliwości, że będzie
się danym spadkiem z kimkolwiek dzielić. Blaise nie miał pojęcia, po co jej
tyle pieniędzy, oprócz samej chęci ich posiadania. Widział skarbiec Zabinich i
mógł z ręką na sercu przyznać, że są obrzydliwie bogaci, a galeony w skrytce
wystarczyłyby następnym pokoleniom na całe lata.
Pomimo
tego, że jego problem dotyczący matki czasowo został rozwiązany, wciąż nękało
go to, co pewnego razu ujrzał w tajemniczym zwierciadle. Miał wrażenie, że
wizja mrocznego siebie nawołuje go, a czasem nawet budził się zlany potem,
słysząc przeraźliwe dzwonienie w uszach. Ciche, nieustępliwe wołanie pojawiło
się odkąd wrócił z Hogwartu na wakacje, jednak od śmierci Vito Pereza przybrało
gwałtownie na sile. Blaise bał się wracać tam sam, ale wiedział, że nie ma innego
wyjścia. Jeśli dalej miało tak to wyglądać, czuł, że oszaleje.
Było
ciepłe, sierpniowe popołudnie, gdy uznał, że dłużej nie może dłużej tego znieść.
Amanda Zabini wyszła właśnie na ważne spotkanie, a oprócz ich skrzata domowego,
w rezydencji nie było nikogo. Blaise z duszą na ramieniu udał się do lochów, uważnie
stawiając kroki, jakby ktoś go śledził. Kiedy dotarł do żelaznych, ciężkich
drzwi, małym sztyletem naciął sobie delikatnie skórę dłoni i przyłożył ją w
wyznaczonym miejscu powyżej klamki. Mechanizm momentalnie ustąpił i po chwili
jego oczom ukazała się komnata, której wystrzegał się przez całe lato. Wziął
głęboki oddech i wszedł do pomieszczenia.
Gdy
tylko przekroczył próg, momentalnie wyczuł obecność lustra. Tym razem było ono
zakryte, ale wręcz widział pulsowanie magii, które z niego biło. Czując, jak
bicie jego serca gwałtownie przyspiesza, jednym ruchem ściągnął aksamitną
zasłonę, ukazując czarną taflę zwierciadła. Przez chwilę dostrzegał w niej
tylko niezmąconą, hipnotyzującą czerń, lecz po chwili pojawił się on.
Starszy,
przerażający Blaise.
– Widzę,
że w końcu zaszczyciłeś mnie swą obecnością, Blaisie Zabini – odparł mężczyzna,
a jego twarz wykrzywił niepokojący uśmiech. Wszystko w jego postaci było
piękne, przystojne – oprócz tego uśmiechu, który wyglądał, jakby ktoś wyciął mu
go nożem na złączonych wargach.
–
Wołałeś – odparł Blaise. – Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? Ostatnio chyba
wyraziłem się jasno.
Mężczyzna
posłał mu sceptyczne spojrzenie.
– Gdybyś
naprawdę nie pragnął tu być, nie znalazłbyś się tutaj – oznajmił. – To lustro
pragnień, zwierciadło dusz. Gdzieś w głębi siebie chciałbyś się zmienić, i ta
część do ciebie woła. Nie ja…
Blaise
uniósł brwi, nic nie rozumiejąc.
– Ale to
przecież ty wołałeś do mnie… mówiłeś o wiecznej młodości, potędze…
– I to
też mógłbym ci zapewnić – postać z lustra przekrzywiła głową, przyglądając mu
się z zainteresowaniem. – Mogę ci też dać cokolwiek innego, czego tylko
pragniesz, jeżeli tamto cię nie interesuje. Coś, co powoduje, że tamte
pragnienia nie wydają się tak istotne…
Chłopak
szybko zamrugał oczami, czując jak oblewa go fala gorąca. Wszystko? Absolutnie
wszystko?
– Wątpię
– powiedział w końcu, zrezygnowany. – Akurat tego, co rozwiązałoby moje
problemy, nie dasz rady zrobić.
Blaise
nagle cofnął się o krok bo w oczach mężczyzny pojawiły się groźne błyski.
– Wiem,
czego pragniesz – wysyczał, a jego kontury wyostrzyły się, przez co wyglądał
coraz mniej ludzko. – Pragniesz nie być zdrajcą krwi, pragniesz nie mieć za
ojca mugola… Myślisz, że nie byłbym w stanie tego zrobić?
– A–ale
jak? – zapytał, dysząc ciężko. Postać ze zwierciadła przerażała go coraz
bardziej.
– Przyprowadź
mi swojego ojca mugola, a ja zrobię resztę.
– Mojego
ojca? Przecież on nie żyje! – wykrzyknął Blaise, czując jak oblewa go zimny
pot.
– Jesteś
tego pewny? – zapytała postać, posyłając mu kolejny, drapieżny uśmiech.
Wzdrygnął się na ten widok.
Blaise tak
naprawdę niczego nie wiedział o swoim biologicznym ojcu. Z góry założył, że
umarł jak pozostali nieszczęśnicy, którzy związali się z jego matką.
– Nawet
jeśli żyje… jak mam go znaleźć? I niby po co mam go przyprowadzić?
–
Wszystko ma swoją cenę, chłopcze… Mogę zmienić pochodzenie twego ojca, by stał
się kimś innym, jednak oczekuję czegoś w zamian… A tym czymś jest dusza.
– Dusza?
– Blaise cofnął się o krok. Czuł nagłą potrzebę wyjścia z pokoju. W oczach
mężczyzny zauważył ten sam głód, który pojawił się w nich, gdy zobaczył go po
raz pierwszy.
– To
zwierciadło pragnień, zwierciadło dusz… – powtórzył śpiewnym głosem. – Tak
potężna magia potrzebuje dużo energii, a odpowiednio dużo znajduje się w duszy
człowieka…
Blaise
zamarł, bo nagle postać zniknęła, rozmazując się i odpływając w nicość.
Pozostało po niej tylko złowrogie echo, brzęczące mu w uszach. Nagle ponownie
pojawiła się postać innego mężczyzny, który zaczął krzyczeć i walić pięścią w
taflę, jakby znajdował się po drugiej strony szyby. Zauważył Blaise’a i jego
oczy otworzyły się ze zdumienia.
– To ty!
Uratuj mnie! Blaise! Ona jest potworem! Uratuj mnie… Blaise…
Dopiero
po dłuższej chwili dotarło do niego, że wpatruje się w przerażone oczy Vita
Pereza.
Blaise
poczuł, że robi mu się słabo i nim zdążył się powstrzymać, zwymiotował całą
zawartość swojego obiadu na podłogę.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz