poniedziałek, 24 sierpnia 2020

 


Rozdział 9. Widma przeszłości

  

Kap. Kap. Kap.

Zewsząd echem odbijał się odgłos kropel spadających na kamienną posadzkę. Wśród ciężkiej ciszy brzmiały jak uderzenia dzwonu. Wokół panowało przeraźliwe zimno, przeszywające do szpiku kości. Ginny spoglądała w ciemną otchłań, próbując wyodrębnić jakiekolwiek kształty. Szła niepewnie, a jej znoszone adidasy szurały po mokrej podłodze. Wyciągała ręce przed siebie, starając się nie przewrócić. Zdawało jej się, że idzie po omacku godzinami, a każdy krok dzieli ją od spadku w głęboką otchłań. Nie miała pojęcia ile czasu minęło, gdy w końcu tuż przed sobą ujrzała pulsujące światło. Z czasem jak podchodziła coraz bliżej, odgłos bębniących kropel stawał się coraz wyraźniejszy. Musiała mocno wysilić wzrok, by dostrzec jakiś kształt, który znajdował się za strugą światła. Czując jak dygocze z zimna a jej serce bije z prędkością, jakby miało wyskoczyć jej zaraz z piersi, zrobiła parę niepewnych kroków.

Po krótkiej chwili wydała z siebie zduszony okrzyk i zasłoniła gwałtownie usta dłońmi. Tuż przed nią wisiało przyczepione do kamiennego sufitu jej własne ciało, a na posadzce pod nim tworzyła się wielka, czarna kałuża.

Kałuża krwi.

Kap, kap, kap.

Jej kończyny zwisały bezwładnie, a z końców długich, martwych palców, skapywała krwista posoka.

Nagle rozległ się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach śmiech. Odbijał się echem od kamiennych ścian, napawając grozą.

Ginny… Moja słodka Ginny… Chodź do mnie…

Ginny otworzyła gwałtownie oczy i obudziła się z krzykiem. Była cała spocona i rozgrzana, a jej serce biło w zawrotnym tempie. Wyskoczyła czym prędzej z łóżka i udała się szybko do łazienki, w obawie, że jej rodzice wpadną zaniepokojeni do jej pokoju, raz po raz pytając, czy wszystko z nią w porządku.

Odkąd wróciła do Nory koszmary zdarzały się jej naprawdę sporadycznie. Kiedy jednak już występowały, były sto razy gorsze od poprzednich. Zupełnie, jakby Tom znalazł nowy sposób, by ją dręczyć. Pomimo tego, że zniknął bezpowrotnie, wypalił w jej umyśle trwały ślad, nie dając o sobie zapomnieć. Przez to wciąż miała wrażenie, jakby nigdy jej nie opuścił. Gdy w jej głowie panowała cisza, najbardziej obawiała się, że w najmniej spodziewanym momencie przerwie ją cichy, zabójczy głos. Śmiejący się z niej, że uwierzyła w to, że odszedł. 

Próbując opanować drżenie nóg i bardzo starając się nie zwymiotować, usiadła na podłodze. Oparła głowę o złączone kolana i zrobiła kilka głębokich, uspokajających wdechów.

Tak jak podejrzewała, po chwili usłyszała ciche pukanie do drzwi łazienki.

– Ginny? – usłyszała zmartwiony głos, niewątpliwie należący do mamy. – Wszystko w porządku, kochanie?

Ginny westchnęła i wzięła głęboki oddech.

– Tak, mamo – odparła, siląc się na normalny ton. – To samo, co zawsze. Naprawdę… dam sobie radę. Teraz przynajmniej wiem, że to tylko zostaje w snach.

– Och, Ginny…

Wcale nie myślała o tym, jak opętana, czy nie, własnoręcznie ubijała koguty, mazała farbą po ścianie i napuszczała ogromnego jadowitego węża na uczniów Hogwartu.

Jęknęła głucho.

– Ginny, otwórz.

Dziewczynka uchyliła drzwi a Molly Weasley wgramoliła się do małej łazienki, kucając przy córce i patrząc jej żarliwie w oczy.

– Kochanie, to nie twoja wina i nie powinnaś się tym zadręczać – oznajmiła stanowczo. – Jeżeli chcesz kogoś winić, wiń nas. Miałaś ten dziennik od wakacji, powinniśmy coś zauważyć. Tak mi przykro, że ci się to przytrafiło. N–nigdy nie chciałam, żebyś miała takie traumatyczne przeżycia i to w tak młodym wieku…

Kobieta objęła ją ramieniem i pocałowała w czoło, łkając cicho. Ginny też poczuła jak znowu zbiera jej się na płacz.

– J–ja po prostu żałuję, że nie powiedziałam o tym nikomu wcześniej…

Molly spojrzała na nią smutno.

– Też żałuję, kochanie. Ale sama wiesz, że Sam–Wiesz–Kto jest podstępny i potężny. A ty jesteś taka młoda…

Ginny pociągnęła nosem.

– Ale Harry go pokonał…

– Tak, ten wspaniały chłopiec… Jestem mu winna po wsze czasy. Już myślałam, że… – urwała, kręcąc głową. – Tak bardzo się o ciebie bałam. Przyrzeknij mi, że każdy przedmiot, który będzie według ciebie podejrzany, skonsultujesz ze mną i z ojcem. Nie ufaj nikomu i niczemu oprócz naszej rodziny. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś…

Głos Molly zamarł jej w gardle. Ucałowała ją w policzek i objęła jeszcze mocniej. Ginny przełknęła ślinę. Nie wyobrażała sobie zaufać nikomu ani niczemu po tym, co ją spotkało. Najbardziej jednak przerażało ją, że nie ufała już nawet sobie.

– No już, wracaj do łóżka – ponagliła ją mama, pomagając jej wstać. – Chcesz spać z nami? – dodała z niepokojem, dokładnie lustrując jej twarz.

Ginny zaprzeczyła ruchem głowy, zdobywając się na słaby uśmiech. Pozwoliła jeszcze raz dać się przytulić i weszła do swojego pokoju.

Kiedy kroki matki ucichły, odczekała jeszcze dla pewności pięć minut, chwyciła bluzę i buty, po czym wyszła na korytarz. Na palcach zeszła po schodach, omijając bez trudu miejsca, w których skrzypiały. Z największą ostrożnością otworzyła drzwi, wstrzymując oddech, gdy rozległ się cichy jęk zawiasów. Jej serce biło niemiłosiernie, gdy wpatrywała się w szczyt schodów, nasłuchując, czy ktoś się obudził. Ciszę jednak przerywało tylko tykanie zegara.

Buty ubrała na ganku, po czym ruszyła przez mokrą od rosy trawę prosto do szopy znajdującej się za domem. Wzięła z niej jednego z poniszczonych Zmiataczy i odbiegła kawałek, spoglądając w stronę domu. Gdy zdecydowała, że znajduje się w odpowiednio dużej odległości, wsiadła na miotłę i odepchnęła się mocno nogami od ziemi.

W momencie, gdy poczuła wiatr na swojej twarzy, jej ciało wypełniło niesamowite uczucie lekkości. Poczuła się prawdziwie wolna, a myśli zaprzątające jej umysł ulatniały się z każdą mijającą sekundą. Przymknęła na chwilę oczy rozkoszując się tym uczuciem. Zacisnęła mocniej ręce na drążku i wydała z siebie głośne westchnienie. Tutaj, w górze, mogła w końcu prawdziwie odetchnąć i być sobą.

Wiedziała, że gdzieś w podświadomości, za tamą, którą zbudowała, znajdują się obrazy i wspomnienia, tylko czekające, by ją zranić.

Jednak tutaj, wysoko w górze, gdzie wiatr rozwiewał jej włosy i mknęła wolna, niczym ptak, nie miały one prawa bytu.

Gdy zakradała się z powrotem do kuchni, ktoś właśnie schodził na dół. Szybko zdjęła ubłocone buty i wcisnęła je w kąt, po czym podbiegła do fotela, udając, że siedzi tam od dłuższego czasu. Obróciła się w kierunku przybysza.

– Kto, na Merlinaaaa… Ginnyyy..? – wymamrotał Ron, pomiędzy ziewnięciami. Przetarł zaspane oczy i spojrzał na nią z zaskoczeniem. – Co ty tutaj robisz o tej porze?

– A co ty tutaj robisz? – zapytała nieco opryskliwie.

Ron poczerwieniał na twarzy i zacisnął usta w wąską linię.

– Zszedłem po szklankę wody – odparł z wyrzutem. Przyjrzał jej się dokładniej i najwyraźniej to, co zobaczył spowodowało, że jego twarz przybrała łagodniejszy wyraz. – Nie możesz spać?

Ginny nie chciała jego litości. Miała dość tego, że rodzina traktuje ją jakby była z porcelany. A tym bardziej on. Poczuła, jak wzbiera w niej złość i poczucie żalu.

– Teraz, jak zobaczyłam twoją durną twarz, na pewno nie zasnę.

Podszedł do niej, rozeźlony.

– O co ci chodzi?

– O nic.

– Właśnie widzę. Chciałem dobrze.

Ginny zacisnęła palce na nasadzie nosa.

– Oczywiście, że chciałeś. Jak zwykle nie wyszło.

Spojrzała na niego i zobaczyła w jego oczach ból. Mimowolnie poczuła ukłucie w sercu. Wiedziała, że była niesprawiedliwa. Nie mogła jednak nic na to poradzić. Ron był jej najlepszym przyjacielem, zanim pojechał do Hogwartu. Do pewnego momentu mówili sobie wszystko. Uległo to diametralnej zmianie, kiedy poznał swoich nowych przyjaciół. Wtedy stała się dla niego tylko młodszą, nudną siostrą.

Westchnęła ciężko.

– Miałam koszmar, dobra? – powiedziała, machając lekceważąco ręką. – Nie chciałam iść z powrotem spać.

Ron usiadł naprzeciwko niej, nerwowo wykręcając palce.

– Często ci się śni?

– Czasami.

– Mówiłaś mamie?

– Mama wie.

– Jeśli chcesz o tym pogadać, wiesz… O Sam–Wiesz–Kim…

– Nie chcę – przerwała mu nieco za szybko, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Samo wspominanie tych niekończących się koszmarów nic jej nie da. Tym, czego potrzebowała, była normalność.

– Pojutrze o tej porze już pewnie będziemy w Egipcie, co? – zagaił po chwili, uśmiechając się marzycielsko. Ucisk w klatce Ginny poluzował się. – Ale jestem podekscytowany, a ty?

Jakimś dziwnym zrządzeniem losu, na początku lata tacie udało się wygrać w loterii dużą sumę pieniędzy. Rodzice postanowili przeznaczyć ją na wakacje w Egipcie, gdzie przy okazji mieli odwiedzić Billa.

– Słyszałam, że w piramidach można zamykać ludzi. Jak myślisz, Fred i George skorzystają z okazji i zamkną Percy’ego?

Ron wyszczerzył zęby, a Ginny przygryzła wargę.

– Czy ja słyszałem coś o zamykaniu Percy’ego?

Odwrócili się szybko, dostrzegając zaspanych bliźniaków idących niespiesznie w ich stronę. Wyglądali, jakby nie spali całą noc.

– O cokolwiek chodzi, jestem za – powiedział George, posyłając im łobuzerski uśmiech. – Marzę o tym od chwili, kiedy nauczył się mówić.

– Musimy obmyślić plan – stwierdził Fred, rozsiadając się koło Rona. – We czterech mamy szansę, żeby ułożyć coś wspaniałego, co zapamięta na całe życie.

Ginny uniosła ręce do góry w geście kapitulacji.

– Myślę, że gdyby dostał taki cios od swojej ukochanej siostry, mógłby już nigdy nie być taki sam.

– Masz na myśli „jedynej siostry”? – wtrącił Ron, unosząc brwi.

Ginny zgromiła go wzrokiem.

– To nie zmienia faktu, że ulubionej!

– Przestań, przecież wiadomo, że nas lubi najbardziej – powiedział George, machając lekceważąco ręką. – Kiedy tylko nas widzi, czerwienieje z podekscytowania.

Naraz wybuchli śmiechem, zakrywając usta rękami.

Wciąż ledwie powstrzymując śmiech, Ginny przyjrzała się braciom.

Może i nigdy nie będzie już jak dawniej, lecz to wydawało jej się wykonalne. Drobne żarciki z jej braćmi, rozmowy o niczym, po prostu bycie z nimi.

Sprawiało to, że nie czuła się tak samotna.

Wiedziała jednak, że nigdy nie porozmawia z nimi o nim. Nie sądziła, by istniał ktokolwiek na świecie, przed kim otworzyłaby się w taki sposób.

Ktokolwiek, komu by prawdziwie zaufała.

 

*

 

Życie Blaise’a Zabiniego składało się głównie z rzeczy ulotnych. Ulotne były jego chwile dzieciństwa, przeplatane tajemniczymi śmierciami kolejnych mężów jego matki, ulotne było jego pochodzenie, które okazało się być wielkim kłamstwem. W danej chwili nie miał już ani ojczyma, ani tym bardziej czystej krwi, która była wyznacznikiem pozycji w kręgach arystokracji. Był wyrzutkiem, który musi unosić głowę wysoko, udając, że przynależy i absolutnie nic się w tej kwestii nie zmieniło. Tak przez całe życie uczyła go matka, i bynajmniej nie przestała, a nawet zaostrzyła swe nauki.

– Nie możesz okazać słabości, Blaise.

– Jesteś mi to winien, synu.

– Myślisz, że nie mogłabym mieć drugiego, czystokrwistego dziecka, a ciebie porzucić? Nie spraw, żebym pożałowała tej decyzji i zachowuj się, jakby to było w twojej krwi.

Słowa matki brzęczały mu w uszach, doprowadzając do zawrotów głowy. Najgorsze było to, że dopóki mu nie powiedziała o jego prawdziwym pochodzeniu, był czystokrwistym arystokratą. Bo też takim się urodził, a przynajmniej myślał, że nim jest. Przygotowywany do tej roli całe życie, nawet nie wiedział, jak ma zachowywać się inaczej. Jednakże nagła rewelacja jego matki zbiła go z tropu, powodując u niego bunt i przerażenie. Już sam nie wiedział, kim był. Nie miał pewności, czego chce i co powinien zrobić.

Poprawił zapięcie swojej szaty i otulił się szczelniej płaszczem. W dzień pogrzebu Vita Pereza deszcz padał niemiłosiernie i było wyjątkowo zimno jak na letni dzień. Niektórzy by powiedzieli, że to niebo opłakuje tragedię mężczyzny, jednak Blaise wiedział, że to bzdura. Jeśli istniała jakaś wyższa siła nad nimi, na pewno nie obchodziło jej życie jakiegoś mężczyzny, który nie miał wystarczająco rozumu, by nie spodziewać się, że tak to się skończy.  Wspomniawszy ostatni bankiet z powodu urodzin Vita, Blaise doszedł do wniosku, że zaskakująco mało ludzi pojawiło się, by się z nim pożegnać. Widocznie pogrzeby nie były już tak ekscytujące, co bankiety z suto zastawionymi stołami i mocno zakrapiane alkoholem.

Blaise w sumie nie zagłębiał się w to, co stało się z Vitem. Jedyne co wiedział, to to, że pewnego razu jego syn znalazł go martwego w swoim łóżku. Nie wiadomo, co było przyczyną jego śmierci. Jego ciało zbadane był kilkakrotnie i na pewno nie zabiło go śmiercionośne zaklęcie, żadnej trucizny również nie wykryto. Wszystko wskazywało na śmierć naturalną, o ile człowiek w wieku pięćdziesięciu pięciu lat może takową umrzeć.

Z rozmyślań wyrwał go głośny szloch, który należał do Dario, syna umarłego mężczyzny. Chłopak wyglądał na zdewastowanego, a jego twarz opuchła od płaczu. Blaise przyglądał się mu z chłodną obojętnością. Wiedział, że powinien wykrzesać z siebie jakieś współczucie, ale w danej chwili nie potrafił. Był zły na to, że kolejny raz mężczyzna dał się omamić jego matce i przez to kolejna rodzina została rozbita. Nie potrafił współczuć głupcom.

Wzdrygnął się, kiedy jego matka podeszła do Dario i objęła go ramieniem, a on wtulił się w nią, wstrząsany kolejnymi spazmami płaczu. Blaise aż westchnął nad naiwnością nastolatka, który za niecały rok miał stać się już dorosłym mężczyzną. Znając Amandę Zabini, nie planowała zostawić mu grosza przy duszy, po raz kolejny zbierając swe krwawe żniwo.

Teraz, gdy z horyzontu zniknął jego ojczym, a wraz z nim nastał czas na żałobę, Blaise liczył, że do końca wakacji nie stanie się nic zaskakującego i będzie mógł w spokoju przeczekać ten czas, unikając towarzystwa matki. Po części mu się to udawało, ponieważ kobieta musiała pozałatwiać kwestie majątkowe, co zazwyczaj zajmowało jej dość dużo czasu, ponieważ nie dopuszczała możliwości, że będzie się danym spadkiem z kimkolwiek dzielić. Blaise nie miał pojęcia, po co jej tyle pieniędzy, oprócz samej chęci ich posiadania. Widział skarbiec Zabinich i mógł z ręką na sercu przyznać, że są obrzydliwie bogaci, a galeony w skrytce wystarczyłyby następnym pokoleniom na całe lata.

Pomimo tego, że jego problem dotyczący matki czasowo został rozwiązany, wciąż nękało go to, co pewnego razu ujrzał w tajemniczym zwierciadle. Miał wrażenie, że wizja mrocznego siebie nawołuje go, a czasem nawet budził się zlany potem, słysząc przeraźliwe dzwonienie w uszach. Ciche, nieustępliwe wołanie pojawiło się odkąd wrócił z Hogwartu na wakacje, jednak od śmierci Vito Pereza przybrało gwałtownie na sile. Blaise bał się wracać tam sam, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jeśli dalej miało tak to wyglądać, czuł, że oszaleje.

Było ciepłe, sierpniowe popołudnie, gdy uznał, że dłużej nie może dłużej tego znieść. Amanda Zabini wyszła właśnie na ważne spotkanie, a oprócz ich skrzata domowego, w rezydencji nie było nikogo. Blaise z duszą na ramieniu udał się do lochów, uważnie stawiając kroki, jakby ktoś go śledził. Kiedy dotarł do żelaznych, ciężkich drzwi, małym sztyletem naciął sobie delikatnie skórę dłoni i przyłożył ją w wyznaczonym miejscu powyżej klamki. Mechanizm momentalnie ustąpił i po chwili jego oczom ukazała się komnata, której wystrzegał się przez całe lato. Wziął głęboki oddech i wszedł do pomieszczenia.

Gdy tylko przekroczył próg, momentalnie wyczuł obecność lustra. Tym razem było ono zakryte, ale wręcz widział pulsowanie magii, które z niego biło. Czując, jak bicie jego serca gwałtownie przyspiesza, jednym ruchem ściągnął aksamitną zasłonę, ukazując czarną taflę zwierciadła. Przez chwilę dostrzegał w niej tylko niezmąconą, hipnotyzującą czerń, lecz po chwili pojawił się on.

Starszy, przerażający Blaise.

– Widzę, że w końcu zaszczyciłeś mnie swą obecnością, Blaisie Zabini – odparł mężczyzna, a jego twarz wykrzywił niepokojący uśmiech. Wszystko w jego postaci było piękne, przystojne – oprócz tego uśmiechu, który wyglądał, jakby ktoś wyciął mu go nożem na złączonych wargach.

– Wołałeś – odparł Blaise. – Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? Ostatnio chyba wyraziłem się jasno.

Mężczyzna posłał mu sceptyczne spojrzenie.

– Gdybyś naprawdę nie pragnął tu być, nie znalazłbyś się tutaj – oznajmił. – To lustro pragnień, zwierciadło dusz. Gdzieś w głębi siebie chciałbyś się zmienić, i ta część do ciebie woła. Nie ja…

Blaise uniósł brwi, nic nie rozumiejąc.

– Ale to przecież ty wołałeś do mnie… mówiłeś o wiecznej młodości, potędze…

– I to też mógłbym ci zapewnić – postać z lustra przekrzywiła głową, przyglądając mu się z zainteresowaniem. – Mogę ci też dać cokolwiek innego, czego tylko pragniesz, jeżeli tamto cię nie interesuje. Coś, co powoduje, że tamte pragnienia nie wydają się tak istotne…

Chłopak szybko zamrugał oczami, czując jak oblewa go fala gorąca. Wszystko? Absolutnie wszystko?

– Wątpię – powiedział w końcu, zrezygnowany. – Akurat tego, co rozwiązałoby moje problemy, nie dasz rady zrobić.

Blaise nagle cofnął się o krok bo w oczach mężczyzny pojawiły się groźne błyski.

– Wiem, czego pragniesz – wysyczał, a jego kontury wyostrzyły się, przez co wyglądał coraz mniej ludzko. – Pragniesz nie być zdrajcą krwi, pragniesz nie mieć za ojca mugola… Myślisz, że nie byłbym w stanie tego zrobić?

– A–ale jak? – zapytał, dysząc ciężko. Postać ze zwierciadła przerażała go coraz bardziej.

– Przyprowadź mi swojego ojca mugola, a ja zrobię resztę.

– Mojego ojca? Przecież on nie żyje! – wykrzyknął Blaise, czując jak oblewa go zimny pot.

– Jesteś tego pewny? – zapytała postać, posyłając mu kolejny, drapieżny uśmiech. Wzdrygnął się na ten widok.

Blaise tak naprawdę niczego nie wiedział o swoim biologicznym ojcu. Z góry założył, że umarł jak pozostali nieszczęśnicy, którzy związali się z jego matką.

– Nawet jeśli żyje… jak mam go znaleźć? I niby po co mam go przyprowadzić?

– Wszystko ma swoją cenę, chłopcze… Mogę zmienić pochodzenie twego ojca, by stał się kimś innym, jednak oczekuję czegoś w zamian… A tym czymś jest dusza.

– Dusza? – Blaise cofnął się o krok. Czuł nagłą potrzebę wyjścia z pokoju. W oczach mężczyzny zauważył ten sam głód, który pojawił się w nich, gdy zobaczył go po raz pierwszy.

– To zwierciadło pragnień, zwierciadło dusz… – powtórzył śpiewnym głosem. – Tak potężna magia potrzebuje dużo energii, a odpowiednio dużo znajduje się w duszy człowieka…

Blaise zamarł, bo nagle postać zniknęła, rozmazując się i odpływając w nicość. Pozostało po niej tylko złowrogie echo, brzęczące mu w uszach. Nagle ponownie pojawiła się postać innego mężczyzny, który zaczął krzyczeć i walić pięścią w taflę, jakby znajdował się po drugiej strony szyby. Zauważył Blaise’a i jego oczy otworzyły się ze zdumienia.

– To ty! Uratuj mnie! Blaise! Ona jest potworem! Uratuj mnie… Blaise…

Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że wpatruje się w przerażone oczy Vita Pereza.

Blaise poczuł, że robi mu się słabo i nim zdążył się powstrzymać, zwymiotował całą zawartość swojego obiadu na podłogę.


 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

OBSERWATORZY